Moje dni na Bali dzielą się teraz na trzy części. Poranki spędzam na poznawaniu okolicy. Popołudnia w szkole. Wieczorami zaś spaceruję lub czytam, a potem z pozostałymi wolontariuszami jemy kolację w którymś z warungów.
Codziennie rano, zanim jeszcze wszyscy się obudzą, wchodzę na pierwsze piętro naszego ashramu, siadam na werandzie i patrzę jak słońce wstaje nad naszą Ulicą Księżycową, a balijskie kobiety wystawiają przed domami podarunki dla bogów. Czasami medytuję, a czasami po prostu przypominam sobie rzeczy, za które jestem wdzięczna.
Czuję spokój i uwielbiam ten rytm dnia. Spaceruję, rozmawiam z ludźmi, piję soki z mango, ananasa i awokado.
Któregoś dnia postanowiłam wybrać się do miasteczka i zrobić niewielkie zakupy. Nie ma innej drogi jak przez Małpi Las, który z reguły jest miejscem dość spokojnym (jeśli nie liczyć skuterów skracających sobie tędy drogę). Szłam więc sobie nonszalancko, w duchu dziękując za łaskawość wszechświata, że umożliwił mi przebywanie w tak cudownym miejscu. Byłam mniej więcej w połowie drogi, wesoło bujając torbą z zakupami, kiedy nagle wskoczyła na mnie małpa. Wielka, dorosła małpa. A potem druga. Pierwsza uczepiła się mojego ramienia, a druga zawisła w pasie. Kiedy one odwracały moja uwagę, trzecia sprawnymi ruchami zawodowca rozpruła moją torbę z zakupami i wszystko wysypało się na ziemię .
Małpiszony w ciągu kilku sekund rozdysponowały między siebie wszystkie zakupy i uciekły na drzewa. Siedziały na gałęziach i bezczelnie mi się przyglądały. Gdyby mogły mówić to pewnie byłoby to coś w stylu “Dzięki za obiad. Szkoda, że nie przyniosłaś deseru.” albo “Hmmm…rozwińmy ten papier toaletowy i sprawdźmy czy sięgnie aż do ziemi”. A ja stałam tam żałując, że nie mam przy sobie procy. Wyglądało na to, że to już koniec napadu, kiedy jedna złodziejka wróciła, odbiła się od ziemi jak piłeczka kauczukowa i wyrwała mi z ręki telefon. Nadgryzła go i z rozczarowaniem (niejadalne??!!!) wyrzuciła za siebie w największe zarośla. “No dobra” – pomyślałam. – “Teraz będę przeszukiwać krzaki. Ciekawe ile węży na mnie wpełznie”. Zanim jednak oszacowałam ich prawdopodobną ilość, poślizgnęłam się i zdarłam kolano. I może zwariowałam, ale wyraźnie słychać było śmiech w całym Małpim Lesie.
I wtedy nadjechał ktoś na czerwonym old-schoolowym skuterze. Zatrzymał się, zdjął kask i powiedział:
– Jakiś problem? Lepiej nie schodzić z drogi w las, bo węże. No i małpy nie zawsze miłe.
“Nie może być” – pomyślałam.
– Małpy faktycznie nie były miłe. Napadły mnie, ukradły zakupy, a telefon wyrzuciły w krzaki. Muszę go znaleźć, bo nie może być tak, że gdziekolwiek pojadę, tracę telefon. A powoli zaczyna być to zwyczajem – powiedziałam.
– Mogę do ciebie zadzwonić. Będzie słychać – zaproponował.
– Dobry pomysł, dziękuję. Spróbujmy.
I tak znaleźliśmy mój telefon.
A potem miły pan na skuterze się przedstawił:
– Jestem Komang. Mam sklep w Ubud, niedaleko. Mogę zrobić herbaty i dać coś na zadrapane kolano. Spuchnie, ale się zagoi. Sama pani teraz i tak nie pójdzie.
NORMALNIE nie wsiadłabym na skuter obcego mężczyzny i nie pojechałabym z nim do jego sklepu. Ale Komang miał rację, i tak sama nie doszłabym z takim kolanem do domu. No i NORMALNIE nie napadają na mnie małpy. Poza tym Komang od razu wzbudził moje zaufanie, miał szczery uśmiech od ucha do ucha. A ktoś z takim uśmiechem nie może mieć złych zamiarów.
Więc pojechaliśmy do sklepu Komanga. I tam zobaczyłam jak wygląda magia w praktyce.
Sklep rodziny Komanga jest bardzo mały i mieści się na spokojnej uliczce na uboczu. Na zewnątrz stoją rośliny w doniczkach oraz tablice z informacjami na temat balijskich roślin leczniczych. Na werandzie stoi drewniany stół i kilka krzeseł. Wkuśtykałam do środka i przywitałam się z mamą Komanga, 80-letnią Balijką o długich srebrnych włosach, która niewątpliwie była kiedyś bardzo piękną kobietą. Uśmiechnęła się do mnie dobrotliwie, spojrzała na kolano, zacmokała z troską i nic nie mówiąc odwróciła się na pięcie. Wyszła do ogrodu, który roztacza się za sklepem, zerwała zielone liście i po chwili już gotowała wywar z ziół w małym żeliwnym kociołku. Wlała miksturę zwaną jamu do seledynowej filiżanki i na migi pokazała, bym zaczęła powoli pić. Była, co tu dużo mówić, okropna. Komang oczyścił ranę i położył na kolanie gorące liście. Przez chwilę szczypało, ale ból szybko minął.
Rozejrzałam się po sklepie i zdałam sobie sprawę, że prawdopodobnie znalazłam się w raju. Chyba każda kobieta pomyślałaby podobnie. Dookoła mnie stały regały z dziesiątkami tubek, flakoników, torebeczek, malutkich, większych, we wszystkich kształtach i kolorach. A w nich – pięknie pachnące kremy, mgiełki do ciała, olejki eteryczne, mydła, balsamy do ust, sole do kąpieli, peelingi. Wszędzie ręcznie robione mikstury w delikatnych kolorowych opakowaniach, każde z roślinnym motywem.
– Gdzie mieszkasz? – zapytał Komang ściągając mnie z powrotem na ziemię.
– Na Nyuh Bulan, w domu dla wolontariuszy – odpowiedziałam.
– Pracujesz z Ibu Robin? – dopytywał.
– Tak. Znasz ją?
– Moja siostra pracowała z Robin w klinice, wiem gdzie to. – wyjaśnił. – Bardzo dobra kobieta. Jak Robin Hood! haha – zaśmiał się Komang. – Ty też dobra. Tylko małpy niedobre. Mogą narobić szkody. Nie wolno nosić toreb, zakupy trzeba do plecaka. Zawsze do plecaka.
– Tak, wiem. Ale tym razem po prostu zapomniałam. Jeden jedyny raz. I od razu skończyło się napadem – powiedziałam zawstydzona.
– Nie martw się. Czasami coś złe na początku, a potem zmienia się w dobre.
– Jak to? – zapytałam, nie mogąc nadążyć za logiką mojego nowego znajomego.
– Jakbyś nie niosła zakupów w torbie, to małpy by cię nie napadły. Jakby nie napadły cię małpy, to bym się nie zatrzymał. Jakbym się nie zatrzymał, to byśmy się nie poznali. A tak się znamy, pijesz jamu i za dwa dni kolano będzie zdrowe. A jak będziesz chciała, to opowiem ci o moich roślinach. – spojrzał na moją prawie pełną filiżankę. – Pij jamu. Wiem, że nie jest dobre, ale pomoże na kolano.
– A co to właściwie jest? – zapytałam ciekawa.
– Jamu. Bardzo pomaga. Stara lecznicza mikstura. I łatwa do zrobienia. Potrzebna kurkuma, galangal, tamarynd lub imbir i liście pieprzu żuwnego. Wszystko trzeba gotować przez 20 minut. I pić codziennie. Może stać do 4 dni w lodówce, ale lepiej gotować codziennie. Wtedy nie szkodzi na nerki. Dam ci liście pieprzu, bo trudno je dostać. Resztę można kupić na targu. – wylicza Komang, a ja skrzętnie wszystko notuję.
– Skąd tyle wiesz o roślinach? – pytam Komanga.
– Cała nasza rodzina zajmuje się roślinami od bardzo dawna. Mnie nauczyła babcia. Wszystkie rośliny potrzebne. Tylko trzeba wiedzieć która do czego. Że jedne na żołądek, inne na nerki. Że bergamotka podnosi na duchu i dobra na bezsenność, eukaliptus pomaga na oskrzela, kwiaty ylang-ylang na wysokie ciśnienie i dla nawilżenia skóry… Że na poranną alergię trzeba wdychać napar z kardamonu, goździk najlepszy jest na lepsze myślenie, bóle mięśni i kości, a kwiaty paczuli na stres i popękany naskórek. – wylicza z zachwytem. W końcu mnie pyta:
– A jaka jest Twoja ulubiona roślina?
– Hmmm. Chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałam – mówię lekko zawstydzona. – Lubię wszystkie rośliny, ale ciężko mi zdecydować, którą najbardziej.
– Każdy ma swoją ulubioną roślinę. Poczekaj. – mówi Komang i podchodzi do regału z malutkimi buteleczkami. Wyciąga kilka i wkłada do bambusowego koszyka. A potem podchodzi do mnie, siada na podłodze i odkręca buteleczka za buteleczką, podając mi każdą po kolei do powąchania.
Geranium, mandarynka, drzewo herbaciane, lawenda, trawa cytrynowa, słodka pomarańcza, drewno cedrowe, cynamon, citronella, zielona herbata… Królestwo zapachów. Po chwili przestaję je rozróżniać, więc Komang podsuwa mi pod nos zawiniątko z ziarnami kawy.
– Powąchaj kawę. Potem będziesz dobrze czuć od nowa. – podpowiada.
I faktycznie. Mój zmysł węchu wraca do normy i mogę kontynuować poszukiwania swojej rośliny, swojego zapachu.
– Ciężki z ciebie przypadek. – mówi zaciekawiony. – To za słodkie, tamto za korzenne. Hmmm…. Poczekaj.
I znów znika, tym razem za drzwiami do ogrodu. Wraca po chwili z jakąś buteleczką. Wącham. Tak. Znalazłam. Nareszcie!
– To różowy grejpfrut. Podnosi na duchu, pomaga na wyczerpanie. Oczyszcza, dobry na włosy. Bardzo ładny zapach. Też go lubię! – cieszy się. – Znaleźliśmy twoją roślinę!
– Weź. – podaje mi buteleczkę z olejkiem. – Smaruj w ciepłych miejscach, za uszami i na zgięciu łokci. Pachnie ładniej i dłużej niż perfumy.
Biorę buteleczkę i ściskam jak cenny skarb. Komang opowiada jeszcze o ogrodzie, sklepie i o tym jak tworzy wszystkie niesamowite mikstury, a ja słucham jakby opowiadał mi o magicznych zaklęciach. Spędziłam tam już kilka godzin i czuję, że powinnam wracać. Zresztą, pojawiła się grupa turystów, którzy przyszli na warsztaty z wyrabiania naturalnych kosmetyków prowadzonych przez siostrę Komanga i hałaśliwie zażądali czegoś do picia na początek.
– Odwiedzisz nas jeszcze? – zapytał Komang. – Lubię opowiadać ci o moich roślinach.
– Z ogromną przyjemnością! Powiedz tylko kiedy.
– Kiedy chcesz. Zawsze jestem tu na dole w sklepie albo w ogrodzie. Kolano wygląda lepiej. – ocenił – Ale pij dużo jamu.
Zdjął zielone liście z mojej rany i pomógł mi wstać. Odwiózł mnie do domu na swoim czerwonym skuterze i pożegnaliśmy się czując, że tego popołudnia każde z nas znalazło nowego przyjaciela.
– Widzisz – powiedział – Ze złego może się zrobić dużo dobrego.
– Widzę i zapamiętam. Od dziś ilekroć przytrafi mi się coś złego, będę czekać na to, co dobrego z tego wyniknie. Bardzo podoba mi się taka filozofia. – odpowiedziałam z uśmiechem.
– Ale nie noś już zakupów przez Małpi Las. Rzadko tamtędy jeżdżę! Hahaha! – krzyknął wsiadając na skuter. – Do zobaczenia!
I odjechał, co chwilę odwracając się by pomachać. Widzieliśmy się potem jeszcze bardzo wiele razy. Siostra Komanga nauczyła mnie robić olejek do masażu, maseczkę do włosów, peeling do ciała i wiele innych cudownych kosmetyków. A sklep Komanga stał się jednym z moich ulubionych miejsc na wyspie. A wszystko dzięki tym paskudnym małpom.
5 Comments
Anonymous
4 December 2016 at 12:18 pmCudowne, pozdrawiamy
asia arentowicz
4 December 2016 at 12:19 pmCudowne, pozdrawiamy
Everywhere Home
4 December 2016 at 8:24 pmBardzo dziękuję 🌻🌻🌻
kk
4 December 2016 at 8:30 pmWspaniale się czyta. Jak książkę! Pozdrawiam i czekam na kolejne…rozdziały 📖 🙂
Everywhere Home
4 December 2016 at 8:33 pm🌺🌺🌺