Znacie to uczucie, kiedy wyobrażacie sobie jakieś wspaniale miejsce, jego kolory, zapach, temperaturę… wprost nie możecie się doczekać, żeby się w nim znaleźć? A kiedy już tam dotrzecie to nagle okazuje się, że wszystko jest nie takie, jakby wyblakłe, przereklamowane i dopada Was rozczarowanie przez wielkie „R”?
To uczucie … nie miało nic wspólnego z tym, czym okazał się Zanzibar. Wiedziałam, że będzie niesamowicie od kiedy tylko wysiadłam z samolotu. Pachniało ananasami. Soczystymi, dojrzałymi ananasami. A to jest zawsze dobry znak. 🙂
Przyleciałam na Zanzibar w środku nocy, prosto z lotniska w Kilimanjaro. Razem z dwojgiem przyjaciół, taksówką dostaliśmy się na druga stronę wyspy do cichej i spokojnej wsi, w której mieliśmy zamieszkać. Było ciemno, żadnych gwiazd, księżyca, nic. Tylko przesuwające się cienie palm rosnących przy drodze.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, wysiadłam z taksówki i wzięłam głęboki oddech. W powietrzu było czuć ocean, sól i … znów ananasy. 🙂
Dociągnęłam swoją walizkę po piasku aż do brzegu oceanu, przy którym stał biały dom z dachem pokrytym liśćmi palmowymi. Doszłam do drewnianej furtki, cicho zastukałam i chyba wyrwałam z medytacji (lub snu) opiekuna domu – niskiego, siwego Zanzibarczyka o szerokim szerokim uśmiechu i wielu brakujących zębach. Wcześniej siedział na granatowym materacu przed domem i wpatrywał się w ciemny ocean. Teraz sprężystym ruchem poderwał się z niego, otworzył furtkę i radośnie powiedział:
– Jambo! – “cześć” w suahili – Jestem pan Butterfly. – przedstawił się wyciągając do mnie swoją brązową pomarszczoną rękę.
– Jambo! – odpowiedziałam – Jestem Marcelina.
– Trudne imię. Ale nauczę się w 3 dni. Szybko się uczę chociaż mam dużo lat. Chyba 80. – powiedział z dumą.
Pomógł nam wnieść bagaże po drabino-schodach na piętro, pokazał nam pokoje i powiedział łamanym angielskim:
– Jutro opowiem Wam moją historię, a Wy mi swoją. Dziś późno i trzeba spać. Przynajmniej 8 godzin, mniej to niezdrowo.
A potem przypomniało mu się jeszcze, że jest gospodarzem domu więc dodał:
– Łazienka po lewo, tylko wody nie ma. Może będzie kiedyś, może pojutrze. – wyjaśnił rozmarzonym tonem.
– Ale jak to nie ma wody? A jeśli będziemy się chcieli umyć? Jesteśmy po podróży. Chociaż zęby… – powiedziałam i przypomniałam sobie, że na szczęście miałam ze sobą ostatnią butelkę wody mineralnej.
– Elektrownia robi przerwy – wtedy wody nie ma. Ale nie ma problema, do picia są kokosy, mogę przynieść, mamy mnóstwo kokosów. A jutro ma padać deszcz to się wykąpiemy pod niebem. – powiedział z radością w głosie. – Hakuna matata. Nie ma problema.
W sumie po pobycie w Tanzanii brak wody nie robił na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia, od biedy kąpać też mogłam się w deszczu. Nie byłam tylko pewna, czy mogliśmy spodziewać się tu opadów częściej niż raz w miesiącu.
Pan Butterfly widocznie stwierdził, że kokosy do picia i kąpiele w deszczu nas uspokoiły. Zbył więc temat wody machnięciem ręki (później okazało się, że miał niespotkaną przez mnie wcześniej umiejętność zmiany tematów i nigdy nie udało mi się zrozumieć, ba, nawet zbliżyć do zrozumienia ciągu myślowego tego przeuroczego staruszka), podszedł do komody stojącej na tarasie, położył rękę na leżącym na niej zawiniątku i zapytał:
– Czy to przeszkadza? To moje rzeczy, niedużo. Zostawiłem je tu i leżą sobie. Ale jak przeszkadzają to zabiorę na dół.
– Nie, oczywiście, że nie, jest mnóstwo miejsca. Proszę je tu zostawić. Będą tu bezpieczne – zapewniłam go.
– To dobrze. To moje dwie koszule i torba marihuany. – wyjaśnił po prostu. – Dobre koszule, szkoda wyrzucać.
– Dwie koszule i torba marihuany… – wolałam się upewnić, że się nie przesłyszałam. – Czy to nie jest czasem troszkę nielegalne w Tanzanii? Marihuana, nie koszule.
– Troszkę. Ale dobre na zdrowie. Najlepsza w całej Tanzanii, ze Stone Town! – powiedział jakby to wszystko wyjaśniało i nagle się ożywił – Pokażę ci jutro! Ja opowiem ci moją historię, a ty mi swoją. Lubię śmieszne historie i kawały. Jak nie ma kawałów to lubię też marihuanę. A dawno nie słyszałem żadnej śmiesznej historii. Teraz pójdę już spać. Na 8 godzin. Na mniej to niezdrowo.
Wyszczerzył swoje cztery zęby, pomachał nam na pożegnanie i zaczął schodzić po drabinie przy akompaniamencie skrzypienia swoich 80-letnich kości. Na dole usiadł po turecku na tym samym materacu, na którym siedział przed naszym przyjazdem i dalej obserwował ciemny ocean.
Nie bardzo wiedząc co zrobić z tymi wszystkimi rewelacjami i perspektywą wydarzeń następnego dnia, zachwycona weszłam do swojego pokoju, wturlałam się do łóżka i nic więcej już nie pamiętam. A rano…
Rano obudził mnie lekki podmuch wiatru wpadający przez uchylone okno… Przeciągnęłam się na wielkim łóżku z ciemnego tropikalnego drewna… Odgarnęłam delikatny materiał moskitiery i rozejrzałam się po pokoju.
Ciepła drewniana podłoga, komoda upleciona z liści palmowych i stolik z drewna, które wyglądało jakby ocean bawił się nim przez tysiąc lat zanim w końcu zdecydował się je wypluć na brzeg.
Podeszłam do ciężkich starych drzwi i nacisnęłam mosiężna klamkę. Dawno nieoliwione zawiasy zaskrzypiały radośnie i do pokoju wpadły pierwsze promienie słońca. Stałam nieruchomo z zamkniętymi oczami, żeby nacieszyć się ciepłem poranka, a po chwili wyszłam na taras i rozejrzałam się dookoła… Przede mną…
Zresztą, najlepiej zobaczcie sami :
Prawda, że pięknie? 🙂
Mogłabym tu siedzieć i patrzeć na ocean w nieskończoność. Jego nieprawdopodobny kolor wygląda tak, jakby roztargnionemu artyście prosto do wody wpadła paleta szmaragdowych i turkusowych farb.
Z porannego zachwytu wyrwał mnie pan Butterfly:
– Dzień dobry, jambo! – zawołał i stanął obok mnie na tarasie. Chwycił dłońmi barierkę i przez chwilę nic nie mówił tylko rozglądał się dookoła.
– Codziennie to samo, przypływ, potem odpływ, te same kolory. A i tak zawsze tu przychodzę i oglądam. Myślę sobie wtedy, że jestem już stary i może niedługo umrę, ale się nie martwię, bo przez 80 lat miałem najlepszy widok na świecie! – roześmiał się głośno.
– Myślę, że może mieć pan rację, panie Butterfly. – powiedziałam szczerze. – Niesamowite kolory, nie mogę się napatrzeć. Jakby nie z tego świata.
– To kolory ze skrzyni skarbów królowej Saby. – powiedział tak po prostu.
– Królowej Saby? – zapytałam z nadzieją, że rozwinie temat.
– Nie znasz tej historii? Wspaniale! To będzie moja historia dla ciebie na dziś! Dobra historia akurat na wtorek. – nie wyjaśnił czemu akurat na wtorek, a ja nie dopytywałam bo wiedziałam, że odpowiedź prawdopodobnie i tak niczego nie wyjaśni.
Pan Butterfly mówił dalej:
– Kiedyś dawno dawno temu królowa Saby odbywała rejs po oceanie. Ocean poprosił ją: “Obiecaj, że tu wrócisz”. Wtedy królowa upuściła do wody swój drogocenny naszyjnik z pereł na znak, że zamierza dotrzymać obietnicy. “To nie wystarczy” – powiedział ocean. Saba wrzuciła więc do niego skrzynię pełną skarbów, która uderzając o dno, otworzyła się. I to właśnie z tych klejnotów powstały wyspy archipelagu, w tym Zanzibar. – dokończył opowieść.
– I wszystko jasne! – powiedziałam. – Piękna historia. Zapiszę ja, żebym potem sama mogła ją komuś opowiedzieć.
– Znam dużo historii i mogę ci codziennie opowiadać. Sam też lubię słuchać opowieści. A ty jesteś z kraju, o którym nawet nie słyszałem i na pewno znasz ich mnóstwo. Umowa stoi? – wyciągnął rękę w moim kierunku na znak, że się dogadaliśmy.
– Jaka umowa? – znów nie nadążałam.
– Historia za historie. – wyjaśnił pan Butterfly rzeczowo.
– Stoi. – odpowiedziałam. Uścisnęłam jego kruchą dłoń i tamtego dnia rozpoczęliśmy naszą specyficzna wymianę. Czasem rozmawialiśmy siedząc na jego granatowym materacu lub na tarasie i pijąc mleczko kokosowe, a czasem zaśmiewaliśmy się na plaży o zachodzie słońca, korzystając z zasobów jego drogocennej torby.
– Już czas na śniadanie. Są ananasy, mango, papaje, sok z awokado i naleśniki. Lubisz naleśniki? – zapytał.
– Lubie wszystko poza zalewajką. – odpowiedziałam.
– Nie wiem co to zalewajka. Ale brzmi niedobrze. – zrobił zdegustowaną minę.
– Opowiem panu przy śniadaniu. – obiecałam. I zeszliśmy na dół na najpyszniejsze i najbardziej kolorowe śniadanie na świecie.
Po śniadaniu pan Butterfly znów rozsiadł się na swoim granatowym materacu przed domem i po dłuższej chwili powiedział:
– Pożyczę wam rowery. Możecie pojechać sobie na wieś zobaczyć Zanzibar, taki gdzie nie ma turystów. A jutro rano poproszę rybaka, żeby was zabrał ze sobą po małże, może złowicie coś na obiad? – zapytał.
– Cudownie! – ucieszyłam się. – Świetny pomysł. Nigdy nie łowiłam małży, chętnie się nauczę…
I stało się tak, że bardzo wiele niezwykłych rzeczy przeżyliśmy na Zanzibarze dzięki panu Butterfly. Nie starczyłoby mi miejsca ani czasu, żeby je wszystkie opisać. Dlatego wpadłam na lepszy pomysł i po prostu Wam je pokażę.
A zatem – oto co przydarzyło się nam na Zanzibarze:
O wschodzie słońca pływaliśmy z delfinami w Oceanie Indyjskim:
Z miejscowym rybakiem szukaliśmy czerwonych rozgwiazd i czegoś na obiad :
Zbiory tym razem nie były spektakularne 😛 (wszystko na pewno przez burzę, która złapała nas po drodze):
Dotarliśmy na wyspę, która istnieje tylko przez kilka godzin w ciągu dnia i znika w wodach przypływu:
Razem z miejscowymi podróżowałam dala-dala:
Znaleźliśmy bardzo klimatyczną pocztę i wysłaliśmy kartki do rodziny i przyjaciół. Tak, wszystkie doszły. 😉
Na rowerze poznawaliśmy zupełnie nieturystyczne wsie (wybaczcie, że tak trzęsie, ale nie mieliśmy najlepszych warunków do kręcenia filmu :)) :
Jedliśmy pyszne lody zrobione z lokalnej odmiany wanilii w najpiękniej położonej restauracji, do której w czasie przypływu dostępu bronią kryształowo czyste wody oceanu:
Na Wyspie Więźniów podziwialiśmy gigantyczne żółwie, w tym jednego 190-letniego:
I ten ocean … nigdy wcześniej nie widziałam piękniejszego:
filmy: Magda&Tomek 😉
No Comments